Znowu razem
Tekst był publikowany w „Opcjach” 2003, nr 1.
„Miłość Penny do swojego partnera, taksówkarza Phila, wygasła. To delikatny, filozoficznie usposobiony facet, ona pracuje w kasie supermarketu. Ich córka Rachel pracuje jako sprzątaczka w domu starców, a ich agresywny syn Rory jest bezrobotny. Szczęście opuściło Phila i Penny, lecz kiedy niespodziewanie zdarza się tragedia – ponownie odkrywają swoja miłość. Film był realizowany w robotniczych dzielnicach Londynu, akcja dzieje się podczas weekendu. Opowiada on także o najbliższych sąsiadach głównych bohaterów, których losy splatają się z ich życiem. Wszyscy oni doświadczają emocjonalnej podróży”. Taki synopsis można przeczytać na oficjalnej stronie internetowej najnowszego filmu Mike’a Leigh. Zastanawiam się, czy kogoś, kto nigdy nie słyszał o tym twórcy, nie widział żadnego z jego wcześniejszych filmów może on zachęcić do spędzenia w kinie ponad dwóch godzin? A może wręcz odwrotnie – tak ogólnie przedstawiona treść skutecznie odwiedzie potencjalnych widzów od szansy obcowania z tymi tak zwyczajnymi, mało atrakcyjnymi bohaterami w zupełnie zwyczajnych, życiowych sytuacjach? To streszczenie w zamierzony, bądź też nie, sposób charakteryzuje fenomen twórczości Brytyjczyka oraz jego rozumienie kina. Brak w nim tak wszechobecnej dzisiaj krzykliwości, ostentacyjnego „towarowego” go traktowania, przymusu nieustannego spoglądania na wszelkiego rodzaju box offices, które dla wielu tzw. twórców filmowych są najważniejszym punktem odniesienia. Nie znaczy to, że twórca lekceważy opinie publiczności, krytyki, rynku – po prostu stara się wszystkie te elementy ustawić we właściwych proporcjach. I paradoksalnie, choć jego filmy nie zarabiają kroci, ma on swoją stałą, wierną publiczność, która oczekuje od kina czegoś więcej niż tylko dobrze skrojonych historii, o których zapomina się wraz z zapalanymi światłami po seansie. Tak jak poprzednio, tak i w tym przypadku jego film nie kończy się w momencie pojawienia się napisów, ale zmusza do konstruowania prawdopodobnych wersji przyszłości bohaterów. To swoiste otwarcie, nie domykanie fabuły – choć jak mówi sam reżyser „wydarzenia w filmie mają swoją kulminację i zakończenie” – jest obecne właściwie we wszystkich filmach Leigh. Chodzi zatem o współuczestnictwo w kreowaniu świata, który powołany do życia przez twórcę – zaczyna żyć swoim życiem. Reżyserowi zależy na tym, „by po wyjściu z kina widzowie mieli o czym myśleć. Chcę, żeby zastanowili się, jak dalej potoczą się losy bohaterów”. Takie założenia po raz kolejny sprawdziły się we Wszystko albo nic – naprawdę trudno zapomnieć o niezgrabnym, a przecież bliskim nam Philu, zagubionej, choć sympatycznej Penny, czy ze stoickim spokojem znoszącą swoją niezbyt zorganizowaną i na dodatek niesłychanie pyskatą córkę – Maureen.
Dorobek kinowy brytyjskiego reżysera to raptem siedem filmów fabularnych, przy czym osiągnięcie pozycji jednego z najciekawszych reżyserów europejskiego kina nie przyszło łatwo. Leigh zaczynał swą karierę w latach sześćdziesiątych od telewizji, ale jednocześnie dużo pracował w teatrach londyńskich, dość powiedzieć, że w latach 1965-90 napisał albo wyreżyserował (czasem oczywiście chodziło to w parze) około 25 sztuk. Wydaje się, iż te dwie ścieżki, jakimi podążał, miały decydujący wpływ na ukształtowanie się rozpoznawalnego stylu filmowego reżysera. A zatem z jednej strony dokumentalna wierność społecznej rzeczywistości oraz silne wyczulenie na konkretną sytuację społeczeństwa brytyjskiego, zwłaszcza lower middle class, z drugiej zaś teatralne doświadczenia pracy z aktorami, które zaowocować miały w twórczości kinowej znakomitymi efektami. W sposób naturalny Leigh debiutował w 1971 roku w kinie filmem Black Moments i kiedy wydawało się, że zadomowi się w kinematografii fabularnej nastąpiła bardzo długa, bo trwająca siedemnaście lat przerwa. Kolejny film kinowy bowiem Leigh zrealizował dopiero w roku 1988 (Wysokie aspiracje). Ale tego czasu nie można uznać za stracony – oto objawił się w tym momencie twórca w pełni już ukształtowany, świadomy tego, jakie kino chce uprawiać, z jasno określoną wizją swego miejsca w kinematografii brytyjskiej i europejskiej zarazem. Warto również wspomnieć, że reżyser powracając do kina pomyślał o stworzeniu sobie takich warunków pracy, które gwarantowałyby mu niezależność. Wraz z Simonem Chaning-Williamsem powołał do życia spółkę produkcyjną Tin Main Films; ważną postacią jest także producent wykonawczy jego filmów Alain Sarde, współpracujący nota bene także przy produkcji takich filmów jak Mulholand Drive i Prosta historia Davida Lyncha, czy Pianista i Gorzkie Gody Romana Polańskiego. Jeśli dodamy do tego znakomitego operatora Dicka Pope (od filmu Życie jest słodkie 1990 stała współpraca), kompozytora Andrew Dicksona (to piąty film robiony razem) oraz aktorów występujących w jego filmach, z którymi najczęściej pracuje wielokrotnie, takich jak rewelacyjny Timothy Spall, Lesley Manville, Ruth Sheen – to mamy dowód na to, iż w czasach, w których wierność (również ta „filmowa”) nie jest pożądaną wartością, zdarzają się jednak w tej materii wyjątki.
Od ponownego debiutu, by tak rzec, każdy kolejny film staje się wydarzeniem, reżyser i jego stali współpracownicy, aktorzy obsypywani są nagrodami na najważniejszych festiwalach europejskich, a przecież reżyser wcale się nie zmienił, nie przystosował do wymagań rynku, gustów większości widowni, wymogów producentów – pozostał sobą. Jak zatem udaje mu się funkcjonować w czasach, w których wszyscy niemal narzekają na kompletne „zdziecinnienie” kina, sprowadzenie go do roli ogłupiającej maszynki (lepiej rzec potężnej maszynerii) służącej wyłącznie zarabianiu pieniędzy? Otóż odpowiedź wydaje się być banalnie prosta: ciągle są jeszcze na całym świecie widzowie potrzebujący spotkania, za pośrednictwem filmu, z takimi samymi jak oni ludźmi, mającymi te same problemy, borykającymi się z prozą codziennego losu. W ich perypetiach można odnaleźć kawałek prawdy o sobie, wykorzystać jak zwierciadło, jakby trywialnie to nie brzmiało.
Najnowszy film Mike’a Leigh to powrót do tak charakterystycznych dla jego twórczości tematów i bohaterów. Piszę powrót, bo poprzedni film Topsy-Turvy (1999) był zaskakującą dla wszystkich podróżą do czasów wiktoriańskiej Anglii, opowieścią o popularnych twórcach operetki, jakimi byli Gilbert i Sullivan. Pojawiły się głosy o „zdradzie” ideałów, ekstrawagancji, tak jakby reżyser podpisał jakiś cyrograf, że będzie do końca życia robił współczesne kino. Wszystko i nic stanowi kontynuację sprawdzonej stylistyki i po raz kolejny penetruje życie we współczesnej Anglii, tak jak to było w Życie jest piękne, Nagich, Sekretach i kłamstwach oraz Współlokatorkach. Metoda twórcza także pozostała taka sama: reżyser rozpoczyna pracę właściwie bez scenariusza z poszczególnymi aktorami, potem odbywają się próby zespołowe, a wszystko to trwa około sześciu miesięcy. Nawet w teatrze reżyserzy rzadko mogą sobie pozwolić na taki luksus kształtowania sylwetek bohaterów, jednocześnie w trakcie owych prób krystalizują się sytuacje dramaturgiczne i „węzły” konstrukcji fabularnej. Chociaż trudno w przypadku filmów Leigh mówić o tradycyjnej akcji. Cały aspekt narracyjny odgrywa zdecydowanie drugorzędne znaczenie; analiza scenariusza (oczywiście tego ex post zapisanego, a nie ex ante, przed filmem) musiałaby doprowadzić do bólu głowy zawodowych macherów od zgrabnie i przewidywalnie skrojonych tekstów, z obowiązującymi dwoma punktami zwrotnymi, przepisową ekspozycją, przewidywalnym zakończeniem … i tak dalej. Sam reżyser trafnie swoją metodę budowania historii określa mianem „casual narrative”, w której treść jest pochodną rozwoju zachowań bohaterów. Aby te zachowania były wiarygodne potrzebne są długotrwałe próby, wchodzenie w postać, stwarzanie jej, a jednocześnie głębokie zrozumienie. Zapewne koncepcje Konstantego Stanisławskiego nie są reżyserowi (i jego aktorom) obce. Nie chodzi przy tym o naśladowanie rzeczywistości – reżyser dobitnie podkreśla, że choć bliski mu jest realizm społeczny, prawda psychologiczna, to filmu nie można utożsamiać z prostym reprodukowaniem świata. „Ja kreuję światy, wymyślam historie. Żyję z fikcji”.
Cała ta strategia daje zadziwiające efekty: dystans pomiędzy ekranem i widownią przestaje istnieć, wtapiamy się w przedstawiany świat, przestajemy być obserwatorami, stajemy się uczestnikami dramatu. Nie za sprawą skomplikowanych procedur identyfikacyjnych, ale poprzez osobiste zaangażowanie. Fundamentem tworzenia wspólnoty jest sfera uczuć najprostszych, a jednocześnie bardzo silnie aktywizujących nasze emocje. Jeszcze raz potwierdza się stara prawda, iż kino to sztuka, która wtedy przemawia do nas najgłębiej, kiedy uruchamia intuicyjny proces wyzwalania w nas wzruszeń, czynienia nas choćby na chwilę trochę lepszymi niż jesteśmy w rzeczywistości. Nie jest to jakaś psychosocjologiczna terapia, ale próba odkrywania i uświadamiania nam prawdy o nas samych.
Bohaterowie Wszystko albo nic w sytuacji krytycznej – kiedy Rory, syn Phila i Penny, trafia do szpitala po zapaści – zbliżają się do siebie, po raz pierwszy od długiego czasu rozmawiają ze sobą naprawdę, przełamują rutynę codziennych rytuałów służących skutecznie stopniowemu, być może nawet niezauważalnemu przez nich samych, oddalaniu się od siebie. Mamy więc optymistyczny finał, być może nieco utopijny, co wielokrotnie zarzucano reżyserowi w przeszłości i przy okazji tego filmu. Ale czy sztuka koniecznie musi wybierać zawsze rozwiązania najgorsze z możliwych? Poza tym Leigh nie stawia kropki nad i, on tylko sugeruje, że pojawiła się nadzieja na zmianę, może jest ona niewielka, ale jest.
Ktoś może powiedzieć, iż filmy Mike’a Leigh straciły swój oskarżycielski pazur wobec opisu realiów życia we współczesnej, postthatcherowskiej Anglii, że twórca świadomie dystansuje się od polityki uciekając w tworzenie pięknych fikcji z happy endem w iście hollywoodzkim stylu. I kto tak postępuje? Reżyser buntownik, nonkonformista, od lat wypowiadający się przeciwko „hollywoodyzacji” kina, ten, który nigdy nie dał się skusić wizji pracy za oceanem, w filmowej Mekce. Wydaje się, że sprawa ma się zupełnie inaczej. Ten, kto nie dostrzega różnicy pomiędzy nadzieją, jaką daje swoim bohaterom i nam widzom reżyser a obowiązkowym, by tak rzec ideologicznie zadekretowanym, optymizmem w amerykańskim wydaniu, nie bardzo chyba rozumie, że to nie to samo.
Wszystko albo nic (All or Nothing). Scenariusz i reżyseria: Mike Leigh. Zdjęcia: Dick Pope. Muzyka: Andrew Dickson. Występują: Timothy Spall, Lesley Manville, Alison Garland, James Corden, Ruth Sheen. Produkcja: Wielka Brytania/Francja 2002.