Telewizja jako wróg publiczny
Tekst był publikowany w „Przeglądzie Kulturoznawczym” 2007, nr 3.
Kiedy w roku 1990 George Gilder opublikował, kilkakrotnie potem wznawianą i szeroko komentowaną, książkę zatytułowaną Life After Televsion (1) jego proroctwa mogły wydawać się kolejnym przykładem futurystycznych spekulacji, z taką lubością uprawianych przez teoretyków i krytyków nowych mediów. Dziś można by powiedzieć, iż poglądy tam wyrażone zyskały walor samospełniającej się przepowiedni, z czego mógłby zapewne być zadowolony na przykład Jerry Mander (2). Ten zajadły wróg telewizji, który nie bawiąc się w zbytnie zawiłości w płomienny sposób dowodził, iż powszechna akceptacja dla niereformowalnej pod względem użyteczności publicznej telewizji może być wystarczającym powodem, dla którego należałoby ją całkowicie wyeliminować. Jeżeli społeczeństwo amerykańskie tego nie dokona – swoje uwagi Mander adresował do swoich rodaków przede wszystkim – to nigdy nie powróci do swego rodzaju równowagi i rozsądnego funkcjonowania, zaś demokracja zawsze będzie tylko fikcją.
Za zlikwidowaniem telewizji przemawiają cztery zasadnicze argumenty. Pierwszy jest natury teoretycznej i środowiskowej; nie dotyczy on samej telewizji, ale raczej konsekwencji wynikających z jej oddziaływania, które stwarzają fizyczne i mentalne możliwości ograniczania ludzi i tworzą niebezpieczeństwo autokratycznej kontroli. Argument drugi dotyczy właśnie nieograniczonej władzy kontrolerów, którzy posługują się generalnie nowymi technologiami, w tym także telewizją. Trzeci argument odnosi się do wpływu na cielesny i umysłowy wymiar funkcjonowania człowieka, kontrolowanego przez medium, zaś czwarty argument dotyczy faktu, iż telewizja z natury rzeczy ma charakter antydemokratyczny; jeśli oferuje jakieś treści, to są one niesłychanie ograniczone i zredukowane do wąskiego pola. A zatem telewizja nie jest neutralna, jej istota leży w immanentnej i nieustannej ideologizacji wszelkich przekazywanych treści, a inaczej rzecz ujmując: w fakcie, że telewizyjna technologia sama w sobie ma wymiar ideologiczny.
Przywołuję tutaj poglądy Mandera, bowiem jest on dobrym przykładem radykalnych krytyków telewizji, którzy najczęściej kierowani szlachetnymi pobudkami nie bardzo chcą wziąć pod uwagę praktykę społeczną i dynamikę rozwoju rynku mediów, lecz także kulturowych konsekwencji tych procesów. Mówiąc wiele o zagrożeniach, jakie związane są z funkcjonowaniem telewizji, bez końca powtarzane są te same slogany i obiegowe sądy, które układają się w kształt, jeśli nie apokaliptycznej wizji telewizji jako siły destrukcyjnej, odmóżdżającej, to na pewno pozbawionej jakichkolwiek wartości, traktującej widzów jak idiotów, albo inaczej: w idiotów ich przerabiającą. George Gilder, najczęściej wyważony w swoich opiniach, przywołuje opinię telewizyjnych nadawców, dla których „TV is a boob tube”, ponieważ tak naprawdę „w istocie większość telewidzów to idioci” (3). Pierwszy człon tego stwierdzenia jest właściwie nieprzekładalny, bowiem określenie boob tube w potocznym języku w Stanach Zjednoczonych jest po prostu synonimem telewizji, zaś w tym przypadku chodzi zapewne także o semantyczną bliskość słowa boob z booby (cymbał, tuman, głupiec), zaś boob to także głupia pomyłka; tak czy inaczej telewizja to medium ogłupiające widzów. Ten utarty slogan obowiązkowo musi się pojawić niemal zawsze, kiedy czyta się o telewizji zwłaszcza w kontekście jej wpływu na dzieci i młodzież, bowiem „w rzeczywistości […] telewizja czyni z dzieci i młodzieży ludzi biernych i bezradnych” (4) – pisze kolejny zatroskany autor. I nie chodzi oczywiście o to, że taki sąd jest nieprawdziwy, chodzi raczej o fakt, iż pozostawanie na tym poziomie generalizacji jest znaczącym uproszczeniem.
Problem zaś jest o wiele bardziej skomplikowany i złożony. Posługiwanie się przykładem dzieci jest szczególnie symptomatyczne i wydaje się być bezdyskusyjne, tyle że wystarczy sięgnąć po solidne badania empiryczne i doświadczalne, by stwierdzić, iż poza pewnym oczywistym poziomem różnic w reakcji i oddziaływaniu na najmłodszą część telewidowni, pewne podstawowe mechanizmy reakcji, rozumienia, „czytania” przekazów telewizyjnych są jednakowe dla różnych grup wiekowych i kulturowych. „Skoncentrowanie się na różnicach indywidualnych jest kuszące, lecz wszyscy ludzie, z różnych kultur, w różnym wieku, o różnym poziomie wykształcenia i doświadczenia technologicznego podobnie reagują na media. Naszymi badaniami objęliśmy dzieci, młodzież, studentów college’ów, budowniczych, biznesmenów i naukowców zajmujących się komputerami” (5) – piszą Byron Reeves i Clifford Nass we wnioskach wynikających z ich badań dotyczących zjawiska utożsamiania mediów z rzeczywistością. Ten wątek – po kanonicznych w tym zakresie tekstach Jeana Baudrillarda i wielu jego naśladowców czy też wyznawców – traktowany jest niemal jako pewnik. Oczywiście, na poziomie teoretycznego i filozoficznego dyskursu „wojny w Iraku nie było”, bowiem rozegrała się ona jako symulacyjna gra w nieskończonej ilości wojskowych symulatorów, monitorów, wyświetlaczy i ekranów. Nawet jednak sam Baudrillard nie zaprzeczy, że w tej wojnie (pierwszej i drugiej) wcale nie wirtualnie zginęły tysiące ludzi. Rozumiejąc poznawcze metafory filozofa, większość jego czytelników (mam nadzieję graniczącą z pewnością), wcale nie neguje faktu, iż ta wojna naprawdę miała miejsce. Wspomniani autorzy po wielu badaniach empirycznych dochodzą do, wydawałoby się, dosyć oczywistych wniosków, które paradoksalnie są dziś wysoce oryginalne. Mianowicie traktowany obecnie niemal jako pewnik pogląd, iż poddawani nieustannej „obróbce” przez media, zwłaszcza młodzi ich użytkownicy stający się ponoć ich niewolnikami, wcale nie mają naturalnej tendencji do mylenia porządku rzeczywistości z porządkiem kreowanym przez media.
Zmediatyzowany, to prawda, świat wcale nie musi automatycznie niejako produkować medialnie zdeterminowanych już nie użytkowników mediów, ale posłusznych wykonawców medialnych programów. Ten tak często podkreślany technologiczno-medialny determinizm okazuje się być najczęściej atrakcyjną figurą retoryczną, nie znajdującą potwierdzenia w rzeczywistości. Reeves i Nass rzetelnie udowadniają, iż ludzie na media reagują tak samo jak na rzeczywistość, zachowując przy tym świadomość dychotomicznego oddzielenia tych dwóch sfer, co pewnie paradoksalnie wyraża się w stwierdzeniu, iż „doświadczenia medialne są równoważne doświadczeniom ludzkim […], nie istnieje żaden przełącznik w mózgu, który aktywizowałby inne reakcje w stosunku do mediów” (6). Dominuje jednak w opisie rzeczywistości medialnej tendencja do jednoznacznego i kategorycznego wyrokowania, iż na przykład motywacje dzieci i dorosłych przy oglądaniu telewizji są zupełnie odmienne – dorosłymi kieruje przede wszystkim chęć rozrywki, dzieci zaś chcą za jej pośrednictwem zrozumieć świat, ale oczywiście mieszając porządek fikcyjny z porządkiem rzeczywistości nie mają takich możliwości. W zamian za to dzieci oglądające telewizję stają się bardziej agresywne, choć pasywne poznawczo jednocześnie, nie pobudza się ich ciekawości i nie przyczynia do procesów zarówno edukacyjnych jak i socjalizacyjnych. Tak sądzi chociażby amerykański psycholog John Condry, który jednoznacznie przekonuje, iż większość kłopotów dzieci wynika z oglądania telewizji: „Cały ten czas jest czasem ukradzionym, telewizja kradnie dzieciom cenny czas, którego im potrzeba na poznawanie świata, w którym żyją i miejsca, jakie w nim zajmują. To jest sprawa poważna, ale jeszcze poważniejszy jest fakt, że telewizja kłamie” (7). Trzeba przyznać, że brzmi znajomo.
Obok dzieci i młodzieży szczególnie narażonych na szkodliwe działanie telewizji kolejnym dyżurnym tematem nieustannie powracającym w dyskusjach na temat telewizji – jest kwestia traktowania jej jako zagrożenia dla demokracji. Zupełnie pomijam w tym miejscu opinie polityków, którzy nader często i to z wielką ochotą wypowiadają się na ten temat, nie dostrzegając przy tym najczęściej, iż to oni sami są najczęściej największym zagrożeniem dla funkcjonowania demokratycznych mechanizmów. Ciekawe są w tym kontekście rozważania Karla Poppera, jednego z najbardziej wpływowych filozofów dwudziestego wieku, radykalnego obrońcy liberalnej demokracji i promotora społeczeństwa otwartego. U schyłku swego życia, w roku 1993, Popper opublikował krótki tekst zatytułowany Prawa dla telewizji, w którym z wielką mocą podkreślał, iż „telewizja posiada w ramach demokracji zbyt wielką władzę. Żadna demokracja nie przetrwa – dodawał – jeżeli nie położy się kresu tej wszechwładzy […]. Demokracja nie będzie mogła istnieć, jeżeli telewizja nie podda się kontroli, lub, mówiąc dokładniej, demokracja nie będzie mogła istnieć w sposób trwały, o ile władza telewizji nie zostanie w pełni ujawniona” (8). To ciekawe, że ktoś, kto był jednym z najbardziej wpływowych rzeczników powstania społeczeństwa kierującego się zasadami liberalnej demokracji, dochodzi w efekcie do wniosku, że pracowników telewizji należałoby objąć specjalnymi zasadami selekcji, egzaminowania, koncesjonowania i oceny. Telewizja wedle takiej wizji – realizując ogólne zasady demokracji, polegające na tym, iż to wolni obywatele wybierają sami to, co uznają dla siebie korzystne, zaś telewizja daje im to, na co oni oczekują – okazuje się być wrogiem fundamentalnych pryncypiów nadających sens funkcjonowaniu społeczeństwa obywatelskiego.
W ten sposób idea wolności (także idea wolności mediów) w jak najbardziej wyrazisty sposób zbliża się do pomysłu koncesjonowanej wolności, a mówiąc mniej eufemistycznie: do cenzury. I choć Popperowska argumentacja może wydawać się nie pozbawiona logiki – jeśli na przykład lekarze, prawnicy poddawani są kontroli i muszą uzyskiwać swego rodzaju licencje uprawniające ich do wykonywania zawodu, to dlaczego nie pracownicy telewizji? – to jednak bardzo łatwo zamienić te szlachetnie brzmiące tezy zatroskanego filozofa w karykaturalnie wyglądające dyrektywy narzucane ludziom telewizji. Popper zresztą formułuje postulat sprowadzający się do wymagań stawianych wszystkim tym, którzy uczestniczą w telewizyjnej produkcji; każdy ze współtwórców telewizji „powinien mieć odpowiednie uprawnienia, licencję czy zezwolenie, którego by go można pozbawić, gdyby działał niezgodnie z pewnymi zasadami” (9). Nie mam złudzeń co do tego, iż nasi politycy nie są namiętnymi czytelnikami filozoficznych i socjologicznych diagnoz Karla Poppera, jednakowoż ich poglądy na rolę i sposób kontrolowania mediów jest zastanawiająco bliski poglądom brytyjskiego filozofa. O wiele łatwiej bowiem wyrażać werbalnie zgodę na funkcjonowanie niezależnych mediów, niż praktyczną akceptację tego faktu w momencie, kiedy ma się realny wpływ na ich funkcjonowanie. I jak się okazuje stratyfikacja poglądów politycznych nie ma w tym względzie żadnego znaczenia.
W tej samej polskiej publikacji, w której znajdują się teksty Condry’ego i Poppera znaleźć można też swego rodzaju komentarz Marcina Króla do wyrażanych w ich tekstach poglądów, w którym zostajemy całkowicie pozbawieni złudzeń, co do tego, iż media mogą być pozostawione same sobie. „Skoro stanowczo trzeba wykluczyć jakiekolwiek szanse na to, żeby telewizja pełniła pozytywne funkcje edukacyjne, i to nie dlatego, że dziennikarze są źli, lecz dlatego, że jej natura oraz sytuacja społeczna, a przede wszystkim konkurencja to wykluczają, to należałoby się zastanowić, w jaki sposób tak potężna władza, jaką dysponuje telewizja, mogłaby podlegać kontroli” (10). A dlaczego? „Telewizja bowiem prowadzi do demokracji paternalistycznej i populistycznej” (11). Zastanawiająca jest predylekcja rozmaitych przedstawicieli różnych środowisk intelektualnych, naukowych, filozoficznych co do zgody, czy też postulowania konieczności kontrolowania telewizyjnego medium za pośrednictwem specjalnie do tego powołanych urzędów, ciał, gremiów, jak gdyby nie wystarczały do tego normalnie, czyli sprawnie, funkcjonujące sądy.
Jeśli przywoływani do tej pory autorzy skupiali swoją uwagę najczęściej na wybranym aspekcie funkcjonowania telewizji oraz konsekwencji jej istnienia i oddziaływania, to propozycja Giovanniego Sartori jest pomyślana jako „atak totalny”. Od razu trzeba też dodać, iż książka Homo videns. Telewizja i post-myślenie została napisana nie przez znawcę, teoretyka, badacza mediów, ale przez wybitny autorytet w dziedzinie teorii demokracji, którego prace w tym obszarze traktowane są dziś już jako pozycje klasyczne, zwłaszcza zaś wydana także w Polsce fundamentalna Teoria demokracji (12). Nie dziwi zatem specjalnie fakt, iż jego rozważaniom przyświecają nie koncepty teoretyczne znawców mediów, do których odwołuje się incydentalnie, ale koncepcje socjologiczne, filozoficzne, pedagogiczne (13). Jeśli już pojawia się na przykład odwołanie do Nicholasa Negroponte, to tylko w celu zjadliwego zaatakowania piewcy „cyfrowego życia”, przy tym najczęściej Sartori traktuje swych oponentów w dosyć protekcjonalny sposób, ale to wydaje się być zupełnie zrozumiałe w przypadku kogoś, kto jednoznacznie stwierdza, iż „kultura audiowizualna jest kultura niską, a więc nie jest kulturą” (14), albo inaczej rzecz ujmując to „kultura akulturalna” prowadząca skutecznie do zabijania prawdziwej kultury oraz jej ubóstwa. Ta skrajna niechęć do wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z audiowizualnością, prowadzi niekiedy do niezamierzonej śmieszności, na przykład kiedy autorytatywnie autor stwierdza: „Panuje obecnie tendencja do wyposażania wszystkich klas w telewizory i komputery. Tymczasem powinniśmy ich zabronić (pozostawiając jedynie w pracowniach zajęć praktycznych, jak swego czasu np. do nauki maszynopisania)” (15).
Ale nie chodzi mi o wchodzenie tutaj w szczegółową polemikę z tego typu stwierdzeniami rozsianymi obficie po całej książce. Chodzi raczej o odniesienie się do podstawowych tez wyjściowych. Już wydawałoby się absolutnie prymarne założenie prymatu obrazu i obrazowości we współczesnym świecie domaga się koniecznego skomentowania. Otóż traktowanie tej tezy jako aksjomatu wydaje się być niezwykłym uproszczeniem. Można nie akceptować znaczenia interaktywnych praktyk charakterystycznych dla dnia dzisiejszego, można się spierać, co do ich zakresu i przyszłego kształtu, ale nie dostrzeganie faktu, iż współczesna kultura (mimo wszystko będę używał tego określenia), czy też technokultura, w coraz większym stopniu staje się kulturą taktylną – można potraktować wyłącznie jako wyraz swego rodzaju ignorancji. A dodać należałoby do tego jeszcze wzrastającą niepomiernie rolę audiosfery. Ale niestety Sartoriemu są zdecydowanie obce te fenomeny. Stawia zaś mocną tezę mówiącą, iż telewizja przekształca nas z homo sapiens w homo videns zubażając nasz aparat poznawczy, w wyniku czego człowiek niezdolny jest do abstrakcyjnego i koncepcyjnego myślenia, w efekcie staje się „zwierzem multimedialnym”; widzenie i wizualne percypowanie świata nie przyczynia się do jego prawdziwego poznania. „To prawda, że jeden obraz może być równoważny tysiącu słów. Jednak jeszcze bardziej jest prawdą, że milion obrazów nie da w efekcie jednego konceptu” (16). Świat zdominowany kodami audiowizualnymi w decydujący sposób wpływa na kształtowanie się wideo-dzieci, zmutowane już twory nowej, antropologicznej obróbki, która zdominowana przez media, w tym nade wszystko telewizję, daje w efekcie społeczeństwo telesterowne, złożone z teleidiotów.
W Homo videns znaleźć można szereg często błyskotliwych i przenikliwych sądów, coś jednak nieustannie tworzy wrażenie, że całość mimo wszystko sprawia wrażenie pamfletu, w którym rozsądne argumenty przesłonięte są wojowniczą retoryką kogoś, kto traktuje telewizję jako śmiertelnego wroga. Brak w takim podejściu zniuansowania, dominują kategoryczne sądy, nie podlegające dyskusji prawdy objawione, takie jak ta: „Telewizja wytwarza obrazy i niszczy idee; tym samym osłabia naszą zdolność myślenia abstrakcyjnego i wraz z nią całą naszą zdolność rozumienia” (17). Przewijająca się na kartach książki dychotomia telewizyjnego, postpiśmiennego „widza” i kulturalnego człowieka „czytającego” jest z gruntu nieprawdziwa. Nie mówiąc o tym, iż autor nie dostrzega nowej sytuacji, w jakiej znalazła się szeroko rozumiana piśmienność w fazie postypograficznej, czyli nie dostrzega telepiśmienności właśnie. Generalizowanie i autorytatywne stwierdzenie, które właściwie expressis verbis pojawia się w książce, iż oglądanie telewizji wyklucza czytanie i pisanie, a rozszerzając sprawę, kultura audiowizualna jest zabójcza dla kultury słowa, druku, tekstu, albo jeszcze inaczej rzecz ujmując: hipertekstowa nawigacja musi doprowadzić do zniszczenia linearności tradycyjnego czytania, a tylko ono jest fundamentem ciągłości, trwania, historii wreszcie – jest absolutnym uproszczeniem.
Jeśli dodamy do tego uwagi pojawiające się w Aneksie książki, przede wszystkim odnoszące się do post-telewizyjnych już praktyk kulturowych wykorzystujących nowe media, a zatem rzeczywistość społeczeństwa sieciowego, to łatwo się domyślić, iż dla Sartoriego to swego rodzaju kontynuacja i pogłębienie procesów erodowania i dekonstrukcji fundamentów, na jakich opiera się nasza kultura i cywilizacja. „Wirtualność jest pustką” zapowiadającą „realną katastrofę” i to telewizja właśnie jest zwiastunem i głównym narzędziem służącym nie tylko do bezsensownego „zabijania czasu” (terrific way to waste time), ale i zabijania naszej kultury, wiedzy, narzędziem fundującym post-myślenie, będące w istocie bez-myśleniem, życiem pozbawionym namysłu nad jego sensem, bezrefleksyjnym telewizyjnym trwaniem w wiecznym post-rozumnym teraz. Porażająca prostota takiego rozumowania i niezłomne przekonanie co do jego słuszności właściwie zamyka drogę jakiejkolwiek próbie polemicznego sprzeciwu. Nawet poetyka pamfletu ma pewne ograniczenia, ale takowych nie chce sobie narzucić autor Homo videns. Warto oczywiście z takim sposobem myślenia się zapoznać, choćby po to, by wyartykułować niezgodę na takie jednostronne postrzeganie telewizyjnego medium.
Telewizja traktowana jako potężna siła niszcząca, deprawująca dzieci, rozmontowująca fundamenty demokratycznego ładu, a przy tym zwyczajnie szkodliwa dla zdrowia, nie tylko psychicznego, przeklęta złodziejka czasu fałszująca obraz świata, kreująca telerzeczywistość – ten sposób postrzegania telewizyjnego medium ma bogatą tradycję i zapewne przyszłość. A przecież tak naprawdę – jak z przekąsem stwierdza Jean Baudrillard – telewizja jest instytucją autarkiczną, samowystarczalną, żyjącą swoim życiem i „ siebie samą traktującą jako wydarzenie” (18). Do tego stale tracącą na znaczeniu w stosunku do tzw. czwartej (internet) i piątej (system komunikacji oparty na telefonii komórkowej) fali mediów. Co prawda Gilderowska wizja „teleputera”, czyli swoistej synergicznej fuzji komputera i telewizora nie do końca się sprawdza, ale zapewne prawdą jest, iż w takiej postaci, w jakiej funkcjonuje on obecnie, „jak każdy wielki wynalazek technologiczny – teleputer jest narzędziem kreatywnej destrukcji” (19). Owo destrukcyjne działanie odnosi się także do telewizji jako ciągle potężnego medium, jednakowoż stopniowo tracącego swą hegemonistyczną pozycję. Co nie przeszkadza jej rozlicznym krytykom traktować jej jako wroga publicznego numer jeden.
Przypisy:
1. Zob. George Gilder, Life After Television. The Coming Transformation of Media and American Life, New York – London 1994.
2. Por. Jerry Mander, Four Arguments for the Elimination of Televsion, New York 1977.
3. George Gilder, op. cit., s. 160.
4. Krzysztof Łuszczek, Nowoczesna telewizja , czyli bliskie spotkania z kulturą masową, Tychy 2004, s. 87.
5. Byron Reeves, Clifford Nass, Media i ludzie. Przeł. H. Szczerkowska. Warszawa 2000, s. 294.
6. Ibidem, s. 293.
7. John Condry, Złodziejka czasu , niewierna służebnica: w: John Condry, Karl Popper, Telewizja. Zagrożenie dla demokracji, przeł. i posłowiem opatrzył Marcin Król. Warszawa 1996, s. 31-32.
8. Karl Popper, Prawa dla telewizji; w: John Condry, Karl Popper, op. cit., s. 51.
9. Ibidem, s. 47.
10. Marcin Król, Telewizja i wspólnota obywatelska: pobożne życzenia; w: John Condry, Karl Popper, op. cit., s. 73.
11. Ibidem, s. 74.
12. Giovanni Sartori, Teoria demokracji, przeł. P. Amsterdamski, D. Grinberg. Warszawa 1994.
13. Autor nie zaprząta sobie specjalnie głowy precyzją i choćby pobieżną próbą odniesienia się do pewnej tradycji i koncepcji wypracowanych na gruncie wiedzy o mediach. Nie mogą zatem dziwić takie stwierdzenia, które w niezamierzony sposób muszą podkopywać zaufanie do wygłaszanych sądów na inne tematy: „Przez wideo rozumiem w moich pracach ekran telewizora, na którym pojawiają się obrazy” (Giovanni Sartori, Homo videns. Telewizja i post-myślenie, przeł. J. Uszyński. Warszawa 2005, s. 32); czyli „wideo to powierzchnia, na której coś widzimy” (ibidem, s. 33).
14. Ibidem, s. 78.
15. Ibidem.
16. Ibidem, s. 97.
17. Ibidem, s. 24.
18.Jean Baudrillard, TV Fantasies, w: idem, Screened Out. London-New York 2002, s. 186.
19. George Gilder, op. cit., s. 70.